KRÓL I MACIUŚ

Król Kazimierz Wielki bardzo lubił Kalisz. Może dlatego, że jego matka, królowa Jadwiga,- córka księżnej Jolanty, pochodziła z tego miasta.

Jednym z pierwszych dobrodziejstw, jakie król uczynił dla Kalisza po wstąpieniu na tron, było ustanowienie aż ośmiodniowego jarmarku na św. Małgorzatę,  10 czerwca.

Król, chcąc zachęcić do udziału w jarmarku, ogłosił, że kto przyprowadzi na postronku, sznurze czy powróśle jakieś zwierzę domowe na sprzedaż, po przekroczeniu bram miasta otrzyma nagrodę w postaci pół miarki soli, pół miarki oleju lub okowity. Tłumnie więc śpieszono na pierwszy jarmark, wiodąc do Kalisza konie, krowy, świnie i barany, tak że pachołki miejskie pod nadzorem odpowiednich urzędników nie mogły nadążyć z wydawaniem ustanowionych przez króla nagród.

We wsi Tyniec pod Kaliszem mieszkała wdowa imieniem Małgorzata. Kobieta była bardzo biedna i chora. Gdy miała jeszcze trochę siły, wynajmowała się do pracy, ale ostatnio nie wstawała już z łóżka. Zapasy żywności szybko się wyczerpały, z rzadka tylko jakaś litościwa ręka podała trochę mąki czy kaszy. Jedyną jej radością i nadzieją był synek dziewięcioletni, Maciejek, a całym dobytkiem — dwie kury i kogut. Na domiar złego u schyłku zimy jedną kurę porwał rudy lis, a drugą ukradł zły człowiek, złodziej Kuternoga. Nastały dni wielkiego smutku i głodu. Smucił się też i chudł stary kogut, kapcaniał i pióra mu wypadały.

Maciuś długo przemyśliwał, jak by tu zarobić na chleb dla matki, na sól, na trochę tłuszczu i okowity, która miała być ponoć doskonałym lekarstwem, gdy namoczono w niej  zioła święcone.

Chłopiec mały był i słaby, do pracy nikt go nie chciał brać, więc martwił się bardzo losem nieżyczliwym, a już najbardziej tym, że zbliżał się dzień św. Małgorzaty —- dzień patronki kochanej matusi, a w komorze świeciło pustką.

Aż usłyszał Maciek o wielkim, ośmiodniowym jarmarku, ogłoszonym przez króla jegomości, i radosna myśl zaświtała mu w głowie: „Trzeba sprzedać koguta". Matka zezwoliła, obawiała się tylko, że Maćka na tym jarmarku oszukają źli ludzie, a poza tym, że sam kogut nie jest wiele wart i nie otrzyma za niego nawet kwarty jęczmiennej kaszy. Chłopiec uspokoił matkę i począł się przygotowywać do podróży. Wyrwał z sąsiedzkiego stoga parę garści jasnożółtej słomy, ukręcił z niej długie, cienkie powrósło, i gdy nadszedł wreszcie ranek pierwszego dnia targu, Maciejek, wziąwszy powrósło i chwyciwszy pod pachę koguta, wyruszył ku Kaliszowi.

Gdy chłopiec znalazł się już nie opodal zwodzonego mostu na rzece, przywiązał powrósło do nogi czerwonego ptaszyska i począł poganiać je batem. Kogut jak kogut, nie nawykły do powrósła wyrywał się, wrzeszczał i w żaden sposób nie chciał iść tam, dokąd gnał go Maciek. To wskakiwał na płoty przygrodzkiego przedmieścia, to podcinany bacikiem chciał frunąć w powietrze, zapomniawszy na amen, że fruwać nie bardzo umie. Chłopiec był już w rozpaczy, że do targu nie dotrze, ale kogut pewnie wreszcie zrozumiał swój obowiązek i z łbem wysoko podniesionym, jak za dobrych czasów, kroczył dumnie, wznosząc z drogi pył powłóczystym powrósłem.

Śmiali się ludzie po drodze z Macieja, a najwięcej miejskie pachołki przy bramie Toruńskiej.

— Hej, chłopcze, tęgie bydlę gnasz na sprzedaż! — wołali.— Trzymaj mocno powrósło, aby zwierz nas nie kopnął.

Ale Maciek nic sobie z tego nie robił i kierował się śmiało do miejsca odbioru nagrody. Lecz tu także wyśmiali chłopaka i kazali mu iść precz, gdyż nagrodę daje się tylko za duże zwierzęta gnane do sprzedaży, a nie za drób.

Rwetes się też wnet zrobił niesamowity, bo z jakiegoś dworu przypędzono stado krów i szóstkę karych koni. Kwik nadciągających świń mieszał się z beczeniem baranów i cieląt. Przestraszony kogut wskoczył na szalę wagi urzędników miejskich, a Maćka przewrócono przy górze chrupkiej, białej  soli.

Nagle chwyciła i postawiła chłopca na nogi czyjaś silna ręka. Przed Maćkiem stał młody mężczyzna o długiej, czarnej, rozczesanej na dwie strony brodzie i jasnym spojrzeniu wielkich, modrych oczu.

— Usuńcie tego człowieka! — krzyczał bogato ubrany pan, którego dworacy przygnali krowy i konie.

—  Bierzcie tego kura, bo mi kaszę zabrudzi! — wołał miejski pachoł.

— Usuń się, człowieku, z tym otrokiem! — domagano się natarczywie.

W tej chwili jednak ktoś niezbyt głośno powiedział, ale wszyscy naraz usłyszeli:

—  Cichajcie, kpy, przecież to król jegomość!

— Król jegomość, patrzcie, król jegomość! — przeszedł pomruk zdziwienia po sporym już tłumie. — Przebrany król Kazimierz!

A król, nachyliwszy się nad chłopcem, pytał z dobrotliwym uśmiechem:

— Czyś to nie miał już nic większego przygnać na nasz jarmark?

— Nie, nie miałem, to cały nasz majątek.

— Toś bardzo dużo przypędził, nikt tu nie ma aż tyle do sprzedania. A gdzieżeś to ojca ostawił?

— Ojciec zginął od Krzyżaków na Starym Mieście, gdy jeszcze byłem mały, a matka leży chora — odrzekł chłopiec.

— Ileż to chcesz za swoją nierogaciznę?

— Trochę chleba a soli w nagrodę.

— Dobrze, kupuję od ciebie koguta. Hej, Stańko, wydać chłopcu wóz zboża, worek soli, dwie krowy i parę owieczek. Zająć się też trzeba matką. — Rzekłszy to, skierował się w towarzystwie dwu podobnie skromnie jak i on ubranych dworzan ku ulicy Grodzkiej i znikł wkrótce z oczu, a ludzie szeptali:

— Sprawiedliwy on i wielki!

 

unnamed

K.B