JAK ŚWIĘTY JÓZEF POMÓGŁ WYPĘDZIĆ SZWEDÓW

Marcjanno, wołam was przecież! Słyszycie ? Wpuśćcie mnie, bo znowu idą, dmą tęgo w piszczałki. Od cekhauzu idą, od ratusza. Odewrzyjcie ździebko wejście do tej przeklętej piwnicy!

— Kto tam znowu? A, to wy,, kumie! Wejdźcie! Słabam już i głucha od głodu. Nie ma temu końca, a oni jeszcze paradują z muzyką. Wynoszą się ponad nas. Nawet się ich zaraza nie ima.

— Ima się, ima. Dobrze też popowietrzyli.

— Ale nie tak jak my.

— To twardy naród, kumo, w mrozach wychowany. Przyniosłem wam marchewki trochę. Wzmocniejecie. Dzisiaj przy rozdzielaniu pokrzywnej zupy mówiono tajemnie, że to już niedługo. Wejher i Rozdrażewski wstrzymali ataki na Szweda, by oszczędzić siły. Czekają na Czarnieckiego. Podobno jest już w drodze...

— Daj  Boże, bo wszyscy tu poginiemy.

— Ejże! Ale oto powiem wam coś w zaufaniu. W podwórzu, w wozowni księży kanoników, wiecie, co to składem mącznym kiedyś była, zamknęli Szwedzi jakiś zakryty, żelazem kuty wóz, naładowany czymś po brzegi. Coś musi mieścić ważnego, bo tak go honorują, że warty przed nim ustanowili. Pali mnie ciekawość, co też w nim może być. Podobno już kilka razy sam ich generał przychodził go oglądać. Gdy się dowiem, to się też tym z wami podzielę. Tymczasem żegnajcie. Mam ważną sprawę do załatwienia, a jeszcze przedtem muszę zanieść parę marchwi dzieciakom, com je wyniósł z ognia, gdy paliły się budy przy Piskorzewskiej furcie. Jakbym czasem do was nie wrócił, to ostańcie z Bogiem!

Noc jesienna szła pogodna i cicha. Na placu przed kolegiatą paliły się obozowe ognie szwedzkiej piechoty, krasząc różowo postacie wysokich Szwedów. Żołnierze z muszkietami w ręku, w pięknych, choć już bardzo przyniszczonych mundurach i czarnych kapeluszach z odciętym kawałkiem brzegu, mimo długotrwałego oblężenia przedstawiali się okazale. Ognie oświetlały mury od baszty Dorotki po Toruńską bramę i zarysy zamku. Przy umieszczonych na murach śmigownicach, na tych działkach nabijanych siedmiofuntowymi kulami, przy moździerzach do wyrzucania bomb i granatów zmęczeni kanonierzy drzemali lub gapili się tępo na połyskującą za murami Prosnę.

Powoli ruch na placu się uciszał, żołnierze porozchodzili się na strażowanie przy bramach i murach, reszta zaś, pokładłszy się przy gasnących ogniskach, dzierżąc u boku rapiery, piki i muszkiety, spała już snem ludzi wielce znużonych. Tylko przy dużych, ciężkich działach, sprowadzonych aż ze Szczecina, długo jeszcze pracowała załoga, aby korzystając z przerwy w walkach, wyczyścić je i naładować. Lecz i tu niebawem nastał spokój, jedynie warty odmierzały wolnym krokiem strzeżoną przestrzeń.

Około północy od rzeki i łęgów poczęła spływać na miasto blada ledwo widoczna mgła jak rozrzedzony dym kadzideł. Oficer szwedzki który właśnie wyszedł na przegląd czuwających wart, zwiedziony ciągnącymi od strony fary smugami mgły, spojrzał mimo woli na drzwi zakrystii i kruchty, lecz były one zamknięte, więc roześmiał się w duchu ze swej głupoty i począł myśleć o rzeczach bardziej realnych.

Myślał o tym woziku, znajdującym się pod opieką dowódcy załogi miasta, z cenną zawartością sprzętu liturgicznego zrabowanego kościołom wielkopolskim. Były tam i jego dwie złote pateny.

Nim zdążył nacieszyć się myślą o swym skarbie, już trwoga ogarnęła jego serce. A jeśli miasto padnie ? Ta długotrwała cisza po drugiej stronie murów nie wróży nic dobrego. Siły szwedzkiej załogi są niewielkie, a niedawno do oblężonego miasta przedostały się wieści, że zdążający z Poznania do Kalisza na czele szwedzkich i brandenburskich oddziałów waleczny Czech, Jan hrabia Wrzesowicz, został rozgromiony i sam w ucieczce przez chłopów kijami zabity.

Ciężki nastał czas. Siły polskie pod murami coraz liczniejsze, a tu amunicji mało. Oficer spojrzał z niepokojem na ciemne cielska dział, pławiące się w mlecznym welonie. Lecz cóż to? Do pierwszej armaty od strony kościoła podchodzi właśnie jakiś starzec w powłóczystych szatach. Zaraz, zaraz! Oficer zna go skądś. Tak, tak, przypomina sobie! W kościele farnym widział go na którymś z obrazów. Oficer był tam już przecież, lecz nic do zabrania nie znalazł. Kościoły kaliskie ogołociły inne szwedzkie załogi już na wiosnę. Ale co robi tu ten starzec?

Oficer stoi struchlały i kroku postąpić nie może. Dłoń trzyma na głowni rapiera, lecz broni wyciągnąć nie ma siły. A starzec idzie wolnym krokiem od działa do działa i ręką dotyka wylotu. Rękę ma chyba przeźroczystą i cały jest mglisty, oddala się, coraz bardziej stapiając się z mgłą. Warty chodzą spokojnie jak przedtem, a więc nikt go nie widzi. — Pewnie to tylko majak — myśli Szwed. — Pewnie to tylko z przemęczenia i głodu. Trzeba iść spać, Polacy mogą przypuścić szturm o świcie.

Słonecznym ranem pochyla się ktoś nad wejściem do piwnicy przy Starym Rynku i woła:

— Marcjanno! Kumo kochana! Wyjdźcie wreszcie z tego lochu! Pogodę mamy piękną. Siedzicie tam jak za Szweda, a w mieście wesele, w mieście nasze wojska!

— Co mówicie, czy być może? Pomóżcie mi wyjść i zobaczyć na własne oczy! Takam chora i sił już brak.

— To z tego głodu. Macie tu, chleb wam przyniosłem. Wracam z jatek piekarskich, gdzie nasze wojsko chleb rozdawało. Szturm nastąpił przed świtaniem. Nasi, wzmocnieni siłami pospolitaków i najemnym wojskiem, zaatakowali mury od strony Toruńskiego Przedmieścia. Porwali się Szwedzi do dział, a tu działa nie wypaliły. Ani jedno! Wszystkie były zagwożdżone. Wdarli się tedy Polacy na mury i raz dwa zdobyli miasto. A wiecie, co w tym najdziwniejsze? Najdziwniejsze to, że jeden ze znaczniejszych Szwedów, wzięty do niewoli, ponoć widział, jak w nocy wyszedł z fary sędziwy starzec z brodą i chodził od armaty do armaty. To on pewnie je zagwoździł.

— A nie wyście to czasem byli ?

— Nie. Mówią, że to sam Józef święty pomógł.

— Czy być może ?

— A czemuż nie ? W ciężkich chwilach i święci bronią swego miasta.

jozef3 34

K.B