Dzień Książki to święto przypadające w kalendarzu
na 23 kwietnia.
Warte jest uwagi niezależnie od naszego wieku. Dlaczego?
O pozytywnych aspektach książek nie trzeba nikogo przekonywać.
Mieć możliwość poznawania przemyśleń autora, historii spisanej na książkowych stronach to nie tylko przywilej, ale i przyjemność.
Książki mogą mieć różne formy. Wyróżniamy słowniki, encyklopedie, artbooki, audiobooki, czy komiksy.
Każda z tych form jest wartościowa, pobudza naszą wyobraźnię i wiedzę.
Jednak czy wiecie jak powstaje książka? Zapraszam do obejrzenia filmiku.
Karolina Prętczyńska
- redaktor
- nie nudzę się w domu
Czy książka z bajkami może być zmęczona ? Na to pytanie odpowiedź znajdziecie w opowiadaniu o bardzo zmęczonej książce. Bajka ta nie pojawia się tutaj przypadkiem, bowiem niedawno obchodziliśmy właśnie dzięń książki.
Po przeczytaniu opowiadania, postarajcie się odpowiedzieć na kilka pytań :
- Dlaczego książka z bajkami była zmęczona ?
- Jak książka uciekła z domu ?
- Kto znalazł książkę na dachu samochodu ?
- Jak książka była traktowana w nowym domu ?
- Jak powinniśmy traktować książki, czego nie powinniśmy z nimi robić ?
Następnie zachęcam was do wykonania dowolną techniką ilustracji przedstawiającą wybraną scenę z opowiadania. Podzielcie się swoimi pracami wysyłając zdjęcie na adres Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Powodzenia :)
Bajka o zmęczonej książce z bajkami Eliza Sarnacka-Mahoney
Była raz sobie baaardzo zmęczona książka z bajkami. Najchętniej wsunęłaby się pod kołderkę i zasnęła twardym, zdrowym snem aż do rana, ale dzieci nie miały jeszcze ochoty na sen i żądały, by książka nadal je zabawiała. — Pokaż nam smoka, który zieje ogniem po same chmury! Chcemy śpiącą królewnę i całą armię krasnoludków, i morze z piratami, i Babę Jagę w chatce na kurzej łapce! – wołały jedno przez drugie i na wyścigi przewracały kartki, gniotąc je, a nawet rozdzierając.
Wszyscy bohaterowie książki ziewali już tak mocno, że ledwie patrzyli na oczy, więc bajki wcale nie toczyły się tak, jak powinny. Baba Jaga wleciała na drzewo i nabiła sobie guza. Rozpłakała się straszliwie i zbudziła śpiącą królewnę, jeszcze zanim dotarł do niej królewicz. Zmęczone krasnoludki zaryglowały w swojej chatce drzwi, zaciągnęły zasłonki i tyle je widziano. A sennemu smokowi w czasie ziewania wpadła do paszczy równie śpiąca, a do tego mokra złota rybka i nie było mowy o jakimkolwiek zianiu ogniem. — Dziwne te bajki – odezwał się najstarszy z chłopców – Nigdy takich nie czytałem. — Ani ja – potwierdziła jego młodsza siostra. – Może powinniśmy im trochę podokuczać, żeby przyszły do siebie?
Tego było książce za wiele. Zamknęła się z hukiem, wyrwała z rąk małych dręczycieli i wyfrunęła przez otwarte okno. Chwilę szybowała pod ciemnymi niebem, w końcu wypatrzyła niewielką ulicę, po której wolno toczyło się małe auto. Ostatkiem sił opadła na jego dach. Kierowca auta naturalnie usłyszał, że coś wylądowało mu nad głową, zjechał więc do krawężnika i wysiadł zobaczyć co się dzieje. — Książki spadają z nieba zamiast gwiazd? – zdziwił się w pierwszej chwili i nawet zadarł do góry głowę, żeby sprawdzić, czy na jednej się skończy. Niczego tam więcej nie dostrzegł, za to od razu zauważył, że książka z dachu musiała ostatnio sporo przejść. Miała pogiętą okładkę, kilka stron było przedartych na pół i wisiało na ostatnich zawiasach, i w ogóle sprawiała wrażenie, jakby była chora i wyczerpana.
Kierowca auta był tatusiem pewnej małej dziewczynki i wiedział co nieco o książkach z bajkami. Nie zwlekając dłużej delikatnie zawinął ją w koc, schował za poły płaszcza i ruszył do domu. Czym i jak dokładnie leczył książkę przez pół nocy, nigdy się nie dowiemy, ale następnego ranka książka wyglądała prawie jak nowa! Tydzień później tata podarował ją swojej córeczce na urodziny. I tak kończy się bajka o baaardzo zmęczonej książce z bajkami, gdyż nasza bohaterka nigdy więcej nie miała powodów, by być zmęczona.
Córeczka pana kierowcy wiedziała, że książkom jak ludziom należy się szacunek i że lubią, jeśli się je traktuje poważnie. Dlatego delikatnie przewracała w niej kartki, a po czytaniu odkładała na półkę, żeby bajki mogły odpocząć. Żeby Baba Jaga nie musiała więcej leczyć bolesnych guzów, smok ział pięknym pomarańczowym ogniem, a krasnoludki miały siłę sprzątać bajkowy las wesoło przy tym śpiewając.
K.B
- redaktor
- nie nudzę się w domu
Czy złość jest zła? W jaki sposób można wyrazić złość? Co się pod nią kryje i w jaki sposób ją odczuwamy? Dlaczego złość jest nam potrzebna i co jeszcze warto wiedzieć o złości? Jak kontrolować złość i redukować napięcie emocjonalne? Odpowiedź na te pytania znajdziecie oglądając te krótkie filmy.
Miłego oglądania :-)
E.S.
- redaktor
- nie nudzę się w domu
MILCZĄCE ŻABY
Było to dawno, bardzo dawno, tak dawno, że historia miesza się z legendą, a baśń ludowa zawiera tyle prawdy, co zmyślenia. Za sławnego panowania króla Bolesława Chrobrego, wielkiego wojownika i praworządcy, uszedłszy ze złotej Prahy, przybył do naszego kraju młody, świątobliwy biskup Woytech czyli Wojciech, Adalbertem także zwany. W Polsce przyjęto go gościnnie i z honorem. Na tronie biskupim zasiadł w samym Gnieźnie. Nie przebywał jednak długo w naszej stolicy — gorzało w nim pragnienie apostolstwa nowej wiary. Przedtem, nim wyruszył z Gniezna nad Bałtyk do pomorskiego kraju Prusów, gdzie ostał się jeszcze stary słowiański kult świętych źródeł, gajów i życzliwych ludziom bożków, postanowił odwiedzić Łęczycę i Kalisz. I tak u schyłku pewnego dnia wyłoniła się z pyłu gościńca trójka konnych.
Słońce zachodziło za kręgiem gęstych borów, gdzie niezwykły wędrowiec skierował się samotrzeć, z braćmi Gaudentym i Boguszem, ku grodzisku nad Prosną. Z sadyb podgrodzia unosiły się już z wolna dymy na odwieczerz. Z dala słychać było głosy goniących bydło do wodopoju, gdzieś jeszcze terkotały żarna, w kuźni dzwoniły młoty.
Strażnik na drewnianej wieży, osłoniwszy dłonią oczy, długo przypatrywał się jeźdźcom, po czym podniósł turzy róg i zagrał pobudkę. Głos leciał ochoczo w wilgotnym powietrzu i pobrzmiewał echem od wzgórz i lasów.
U brzegu rzeki, dokąd dobiegła droga, przybysze zatrzymali się chwilę, gdyż zdrożone konie piły chciwie. Woda w tym miejscu była szeroka i płytka.
Przebywszy bród, stanęli przed mostem- na fosie zamkowej. W otworze baszty strażniczej ukazała się głowa brodatego wojownika. Jeden z przybyłych, znać brat zakonny, gdyż był w habicie, donośnym głosem obwieścił imię i wszystkie godności wysokiego gościa.
Otwarto pośpiesznie bramę, lecz biskup nie wjeżdżał do grodu. Dopytywał o kościół, o dom boży. Ze wstydem wskazano mu przy podgrodziu dąb na wzgórzu z kamiennym ołtarzem, bowiem kaplica zamkowa była jeszcze w budowie. Tam więc, gdzie rósł stary słowiański dąb i stał ofiarny kamień, na którym od niedawna odprawiano nabożeństwa nowej wiary, skierował biskup swe kroki. Podziękował za gościnę w grodzie, gdyż postanowił nocować na wzgórzu, w dawnym świętym gaju, u stóp ołtarza. Noc szła ciepła, gwiaździsta i lekka mgła bielała wśród łąk. Cisza zaległa w dolinie, tylko od błot dochodziło kumkanie żab.
Towarzysze biskupa, srodze zdrożeni, już spali, a on sam po długiej modlitwie zdejmował pątnicze obuwie, gdy w dębinie zaszeleściły gałęzie i wysunęły się groźne, brodate twarze mężczyzn.
— Hej ty, kto jesteś i po coś tu przybył? — krzyknęli nie wyłaniając się z chaszczy.
— Jestem księdzem rzymskim i biskupem na królewskim Gnieźnie.
— German — mruknął jeden z brodaczy.
— German!—krzyknęli inni i na polanę sypnęły się kamienie. Wstał z ziemi świątobliwy mąż i wzniósł w górę pastorał — krzyż pielgrzymi.
— W imię Pana naszego Krysta, idźcie precz, ludzie bezbożni, i dajcie spocząć słudze świętego Kościoła.
— Tyś nie nasz i wiara twoja germańska! —krzyknął znów któryś i cisnął kamieniem.
— Idźcie precz, poganie, i niech was łaska Krystusowa oświeci. In nomine Patris et Filii, et Spiritus Sancti...* —postąpił dwa kroki biskup Wojciech, Adalbertem zwany.
— Czarownik, czarownik!
— Wrócą tu jeszcze nasze słowiańskie bogi, wróci mściwy Swa-rożyc pod ten dąb!
— W imię Pana Krysta...
— Nie chcemy waszej wiary! Precz z naszego grodu, precz spod świętego dębu!
— Uciekać! — krzyknął ktoś nagle.
Zaszumiało w gęstwinie, trzasnęły łamane gałęzie i trzciny. Na polanę wbiegło kilku uzbrojonych ludzi ze straży grodowej i pokłoniło się biskupowi.
— Przysłano nas z zamku z prośbą o przybycie do grodu. Tu wam nie dadzą spać pogany. Mamy ich jeszcze sporo na podgrodziu.
— Przyjdą i oni do wiary świętej —odrzekł Wojciech — wróćcie do grodu, ja ostanę w miejscu świętym.
Klęknął znów biskup i począł się modlić, a cisza zaległa wzgórze. Strażnicy cofnęli się i stanęli nie opodal na warcie.
Z ciemności, z pobliskich oparzelisk nieśmiało kumknęła żaba jedna, druga, trzecia, z oddali odpowiedziały inne i po chwili już cały chór rechotał głośno i donośnie. Widać nie dawało to spać zdrożonym zakonnikom, gdyż przewracali się niespokojnie na posłaniu.
Wzburzony był jeszcze biskup i z trudem zachowywał spokój. Przeszkadzały mu także żaby. Grały pojedynczo i chórami, kumkały i skrzeczały coraz natarczywiej z wielkich obszarów błot i wody, aż wreszcie zdało mu się, że słyszy śród tego wrzasku obelżywe słowo:
— German, German!
Zerwał się biskup Wojciech z klęczek pełen świętego gniewu. Wyprostował się dumnie, on, potomek Sławnikowiców, książąt czeskich, rycerzy i panów na Libicy, rozejrzał wokoło i głosem donośnym rzucił gniewnie:
— Zaklinam was, zamilczcie!
Mimo pogodnej nocy błysnęło w ciemności i grzmot przetoczył się po niebie. Z gęstwiny dębowych konarów zsunął się stary diabeł, co czuwa nad ludzkimi błędami, i nim o pierwszym kuropianiu wskoczył do Prosny na „diabelskim dołku", śmiał się jeszcze długo.
Święty jednak tego nie słyszał. Zmęczony kładł się spać i myślał pewnie, że rano głos żabom przywróci, lecz następnego dnia o tym zapomniał.
Jak było — nie wiadomo. Ale odtąd w Kaliszu tu, gdzie dziś jest Stare Miasto, żaby umilkły na zawsze.
K.B
- redaktor
- nie nudzę się w domu
8 maja obchodzimy
Międzynarodowy Dzień Bibliotekarzy i Bibliotekarek!
Z tej okazji życzymy wszystkim Bibliotekarzom i Bibliotekarkom samych sukcesów, większej ilości osób, które korzystają z bibliotek, co za tym idzie- więcej czytelników, a także więcej czasu, aby móc czytać jeszcze więcej!
A Was drodzy czytelnicy, zachęcam do odwiedzin bibliotek (które na szczęście są już otwarte) i zachęcam do wypożyczania i czytania! Bibliotekarze na pewno chętnie Wam doradzą, na które pozycje warto zwrócić uwagę.
K.M.
- redaktor
- nie nudzę się w domu
Od początku maja mieliśmy okazję poznać wiele różnych informacji na temat Uni Europejskiej. Jak wiemy, do UE należy aż 27 państw Europy, każde z inną flagą, kulturą, tradycją. Każdy kraj ma również swój własny kształt, a Waszym dzisiejszym zadaniem będzie spróbowanie dopasować kontury państ do odpowiedniego miejsca na mapie. Powodzenia :)
Link do gry znajdziecie Tutaj
K.B
- redaktor
- nie nudzę się w domu
Każdy z nas może się zetknąć z różnymi przejawami przemocy i agresji. Oglądając te filmy poznacie m. in. rodzaje przemocy i przykłady agresywnych zachowań. Pamiętajcie, że wy też możecie przyczynić się do ich zwalczania, gdy nie będziecie na nie biernie przyzwalać i bezczynnie patrzeć na ludzkie cierpienie. Działanie w obronie krzywdzonych nie jest donoszeniem, lecz odważnym sposobem odpierania przemocy i agresji, dlatego reagujcie gdy się z nimi spotkacie.
Miłego oglądania :-)
E.S.
- redaktor
- nie nudzę się w domu
Gdy na dworze wieje wiatr, a Ty masz możliwość aby wyjśc na ogródek, warto zabrać ze sobą latawiec. Możesz go zrobić samodzielnie.
Potrzebne będą ci :
- szara gazeta
- dwa proste patyki
- sznurek
- klej
- nożyczki
Wykonanie latawca jest dość proste, lecz poproś o pomoc rodziców, dziadków lub starsze rodzeństwo :)
Instrykcję wykonania znajdziesz Tutaj
Powodzenia :)
K.B
- redaktor
- nie nudzę się w domu
SERCE RATUSZOWEGO ZEGARA
Kochałem to miasto, co dało mi dwie rzeczy najdroższe: życie i ciebie. Słyszysz, miła? Jakże bogaty jest nasz stary Kalisz! W samym tym oto rynku znajdują się czterdzieści trzy kamienice murowane wraz z bursą kolegium, gdzie i ja miałem kiedyś schronienie. A popatrz, czy znajdziesz w którymś mieście ratusz piękniejszy niż nasz? Czy wiesz, że jego wieża jest wyższa od farnej całe dziesięć łokci! I zegar w niej wspaniały, a dzwony od tegoż bijące godziny słychać o milę drogi. Starzy ludzie u nas mówią, że zegar ten ma serce. Dzwoni smutno, gdy w mieście smutek, głos ma wesoły, gdy w mieście radość. Czasem, gdy patrzę przez okno na niego, powierzam mu swe myśli i zamiary, a on pochwala je — tak, tak — poważnym głosem wybijanych godzin.
Dziewczyna zarumieniona ze wzruszenia szła obok pięknie mówiącego młodzieńca, ręką unosząc nieco w górę sukienkę, by nie zabrudzić jej w pyle ulicy i zważając też, by zbyt wysoko nogi chłopcu nie pokazać. A młodzieniec mówił dalej:
— Kiedym cię to pierwszy raz przybyłą z komediantami ujrzał, to już jeno o tobie, a o niczym innym myśleć ani chcę, ani mogę.
I powiadam, zostań tu przy mnie, pozbędziesz się wiecznej włóczęgi i biedy, a ja codziennie z „Piekła" do nieba będę mógł powracać.
— Jakże to rzeczesz nieprzystojnie, paniczu mój miły, toć się niebo o to na was pogniewa — odezwała się milcząca od dłuższego czasu dziewczyna, chciwie widocznie słuchająca jego słów.
— Nie nazywaj mnie stale paniczem, bo nim nie jestem. Mów mi po prostu Wawrzek, bo Wawrzyniec mi dano na imię. A znamy się już przecież tak dawno, toć minął miesiąc, gdym pierwszy raz dotknął twej ręki. Wspominając o piekle i niebie prawdę powiedziałem. Bo jest
na kaliskim rynku kamienica, co „Piekłem" się zowie, od starej apteki zapewne, od owego jeszcze czasu, gdy wierzono, że nocą diabły z czarownicami pospołu mikstury tam warzą na wszelką dolegliwość z ziół polnych, z ludzkich i nietoperzy kości. W aptece tej to pracuję w charakterze nie tak strasznego chyba ducha. Mogę więc mieć prawo raz na dobę iść do nieba i przebywać w nim bodaj do rana.
Mówiąc to wysoki, przystojny, z francuska ubrany, w małej, jasnej peruczce młodzieniec schylił głowę i zajrzał ślicznej pannie w oczy uśmiechając się zalotnie.
— Nic nie rozumiem z tego, co mówisz, panie Wawrzusiu, a z teatru uciec się boję, bo cóż by na to rzekł pan ojczym, żem ich porzuciła i uciekła z obcym mężczyzną. W roku przyszłym, trzeba ci wiedzieć, 1793, mamy grać na dworze samego króla jegomości.
— Cyt, przestań tak mówić. Lepiej posłuchaj, jak bije nasz zegar południe. Biją dzwony i dzwonki jak srebrne. Słyszysz? Dwanaście uderzeń łączy się w melodię, gra i płynie nad miastem daleko. Gdzież masz taki zegar? O, wierzę, że nie ma na świecie równie pięknego, który budziłby w sercu tyle radości i nadziei. Posłuchaj, co ja ci powiem. To jest bardzo ważne, dlatego musiałem się dziś z tobą spotkać. Choć mi o tym nie mówiłaś, wiem, że komedianci wyjeżdżają dziś z miasta. Musisz im uciec, rozumiesz? Ja idę do swego „Piekła". Pracując będę patrzał przez okno, czy już przyszłaś. Jeśli nie przyjdziesz do czasu zamknięcia apteki, będę czekał na rynku przed wieżą ratuszową i będę słuchał bicia godzin naszego zegara. Będę czekał, choćby potop zalał miasto, choćby je diabli podpalili z czterech rogów. Będę czekał żywy czy umarły do wybicia znów dwunastej, nocnej godziny. Jeśli nie zjawisz się na ostatni dźwięk zegara — odbiorę sobie życie. Pamiętaj! Przysięgam ci to na grób mojej matki!
Zegar kaliskiego ratusza bił dźwięcznie wolno płynące godziny ciepłego, wrześniowego popołudnia, a w starej aptece na próżno czekał swej ukochanej młody adept sztuki leczniczej, mierząc i ważąc medykamenty.
Pod wieczór zdesperowany Wawrzek nalał po kryjomu w małą ampułeczkę żółtawego płynu, którego zabójcze działanie było mu wiadome. Ampułeczkę zakorkował, schował do bocznej kieszeni surduta, po czym poprawiwszy w zwierciadle peruczkę wyszedł szybko, tak że stary pryncypał, zamykając aptekę, musiał sam zakładać ciężkie sztaby żelazne na drzwi.
Aptekarczyk, raz i drugi obszedłszy ratusz wokoło, stanął przed frontem wieży i czekał. Przechodnie kręcili się coraz rzadziej po rynku, a mijając przyglądali mu się z zaciekawieniem. "Wzmagał się wiatr, zawijał poły surduta i nadymał suknie kobiet. Ludzie chronili się do mieszkań, a w oknach rozbłyskały mdłe, żółtawe światełka.
Zegar wieżowy, z którego każdy kaliszanin był dumny, coraz dłuższą melodią odmierzał czas, a Wawrzek stał nieporuszony na swoim miejscu i obserwował dachy, gzymsy i sztukaterię w rynku. Gdy drobne szczegóły utonęły już w mroku, począł liczyć z nudów kamienice, wymieniając każdego właściciela z osobna. A więc naliczył trzydzieści trzy domy Polaków, bogatych kupców i mistrzów cechowych, siedem kamienic węgrzynów, czyli kupców greckich, osiadłych w Kaliszu, trudniących się handlem wina węgierskiego, od czego poszło ich przezwisko. Gdy już obwiódł oczami rynek, kończąc liczenie na trzech kamienicach niemieckich, wzrok podniósł ku górze, by zacząć teraz od gwiazd, wtedy w jego rozszerzających się nagłym przerażeniem oczach odbiło się krwawe światło.
Całe wydarzenie miało się tak:
Po godzinie dziesiątej, gdy gęsta czerń nocy spowiła miasto, zmęczony całodzienną pracą woźnica wprowadził konie do stajni przy ulicy Wrocławskiej, obok kamienicy Dymitrów, i przykleił do słupa świecę. Po zwisających na pajęczynie suchych źdźbłach płomień dosięgną! znajdującej się na górze słomy i po chwili buchnęła łuna pożaru.
Ogień, gwałtownym wiatrem rozdymany, pochłonął szybko sąsiednie drewniane zabudowania, od zachodu na całe miasto się rozszerzył, aż wreszcie dostał się na rynek. Tu dopiero nabrał siły przez różnorodność wszelakiego dobra po sklepach — wosku, oliwy, tłuszczów. Pół rynku ogarnął wkrótce płomiennym ramieniem, chwytając w swe szpony naprzód narożną kamienicę Nowierskich, potem po suchych gontach sięgnął kamienicy Kwiatkowskich, Redutową zwanej, i dalej szedł rzeką ognia do bramy Piskorzewskiej, chłonąc kolejno domki drewniane aż do zamku. Uratować miasto od tak wściekłego żywiołu już nikt nie potrafił. Wiatr dął i pędził coraz dalej świetliste żagwie jak rude, diabelskie koty z dachu na dach, po oknach, po gankach drewnianych, po ozdobnie wycinanych deskach, w górę, w dół i znowu w górę, by przemienić się w czerwono-żółtą, furczącą płachtę, wiejący w niebo podarty proporzec.
Bezsilny Wawrzek, stojący w załomie muru ratusza, widział, jak od apteki, w której pracował, „Piekłem" zwanej, największy wszczął się pożar, kiedy znajdujące się tam spirytusy buchnęły racami ognia. Płonące żagwie, niesione gwałtownym wiatrem, dostały się do okna wieży ratuszowej, chwyciły się gniazd ptasich i wewnętrznych drewnianych wiązań i stropów.
Pożaru nikt nie gasił. Ostatni już ludzie spiesznie uchodzili z rynku, zabierając drobne, najcenniejsze jeno rzeczy, jakie mogli unieść na barkach, gdyż ramię ognia ogarniało teraz drugą jego połowę i wkrótce miało zamknąć płomienny pierścień wokół palącego się ratusza.
Młody aptekarczyk był już bliski omdlenia. Gorąco straszliwe i dymy zatykały dech w piersiach, piekły głowę i ręce. Było mu już wszystko jedno. Nie pragnął niczego, ni słodkiej komediantki, ni życia. Ginie jego ukochane miasto, więc zginie razem z nim. Ukucnął, skulił się jeszcze bardziej, przywarł do ściany ratuszowej i zakrył rękami oczy. Pamiętał jeno, że zaklął się na prochy matki, iż trwać tu będzie do ostatniego uderzenia zegara bijącego północ. Ale północ już pewnie minęła, pali się wieża, i ukochany zegar bić już nigdy nie będzie. Rodzice umarli, dziewczyna odjechała, nie ma więc po co żyć. Dokonało się wszystko. Pomacał ręką w kieszeni i wyjął ampułkę z trucizną. Ampułka była pęknięta, część płynu wylała się i zdążyła już wyschnąć. Ubranie i peruka poczęły się przysmalać, nieznośnie bolały oczy i piekła skóra na rękach i twarzy. By skrócić męki, podniósł Wawrzek truciznę do ust i już by ją wypił, gdy nagle zegar na wieży, wśród trzasku i szumu płomieni, począł wydzwaniać północ. Wyraźnie bije tak dobrze znaną, srebrem dźwięczącą melodię.
Okrążonego ogniem półżywego aptekarczyka chwycił płacz straszliwy, sierocy. — Jednak zegar został wierny do końca i oto wybija mu umówioną, ostatnią godzinę, do której postanowił wierzyć w ludzi.
Zegar skrzypi, zacina się, bije coraz słabiej i nagle z hukiem wali się kłębem żelastwa na rozpalony bruk z wysokiego otworu, w który wprawiły go przed wiekami zdolne ręce starych mistrzów. Lecz cóż to? W górze jeszcze słychać ostatni, dwunasty dźwięk zegarowych dzwonów.
Któż to szarpie za rękę, kto mnie podnosi ? Boże! Dziewczyna jakaś! Komediantka!
— Czary to czy cud? — woła Wawrzuś.—To dla mnie zabiło serce starego zegara, dla mnie wydało ostatni dźwięk, by mię ocalić.
— Chodź, miły, przemkniemy ulicą Piekarską. Chodź! Prędzej, prędzej, topią, leją się dzwony...! Uciekajmy...!
K.B
- redaktor
- nie nudzę się w domu
Strona 22 z 28