SERCE RATUSZOWEGO ZEGARA

Kochałem to miasto, co dało mi dwie rzeczy najdroższe: życie i ciebie. Słyszysz, miła? Jakże bogaty jest nasz stary Kalisz! W samym tym oto rynku znajdują się czterdzieści trzy kamienice murowane wraz z bursą kolegium, gdzie i ja miałem kiedyś schronienie. A popatrz, czy znajdziesz w którymś mieście ratusz piękniejszy niż nasz? Czy wiesz, że jego wieża jest wyższa od farnej całe dziesięć łokci! I zegar w niej wspaniały, a dzwony od tegoż bijące godziny słychać o milę drogi. Starzy ludzie u nas mówią, że zegar ten ma serce. Dzwoni smutno, gdy w mieście smutek, głos ma wesoły, gdy w mieście radość. Czasem, gdy patrzę przez okno na niego, powierzam mu swe myśli i zamiary, a on pochwala je — tak, tak — poważnym głosem wybijanych godzin.

Dziewczyna zarumieniona ze wzruszenia szła obok pięknie mówiącego młodzieńca, ręką unosząc nieco w górę sukienkę, by nie zabrudzić jej w pyle ulicy i zważając też, by zbyt wysoko nogi chłopcu nie pokazać. A młodzieniec mówił dalej:

— Kiedym cię to pierwszy raz przybyłą z komediantami ujrzał, to już jeno o tobie, a o niczym innym myśleć ani chcę, ani mogę.

I powiadam, zostań tu przy mnie, pozbędziesz się wiecznej włóczęgi i biedy, a ja codziennie z „Piekła" do nieba będę mógł powracać.

— Jakże to rzeczesz nieprzystojnie, paniczu mój miły, toć się niebo o to na was pogniewa — odezwała się milcząca od dłuższego czasu dziewczyna, chciwie widocznie słuchająca jego słów.

— Nie nazywaj mnie stale paniczem, bo nim nie jestem. Mów mi po prostu Wawrzek, bo Wawrzyniec mi dano na imię. A znamy się już przecież tak dawno, toć minął miesiąc, gdym pierwszy raz dotknął twej ręki. Wspominając o piekle i niebie prawdę powiedziałem. Bo jest

na kaliskim rynku kamienica, co „Piekłem" się zowie, od starej apteki zapewne, od owego jeszcze czasu, gdy wierzono, że nocą diabły z czarownicami pospołu mikstury tam warzą na wszelką dolegliwość z ziół polnych, z ludzkich i nietoperzy kości. W aptece tej to pracuję w charakterze nie tak strasznego chyba ducha. Mogę więc mieć prawo raz na dobę iść do nieba i przebywać w nim bodaj do rana.

Mówiąc to wysoki, przystojny, z francuska ubrany, w małej, jasnej peruczce młodzieniec schylił głowę i zajrzał ślicznej pannie w oczy uśmiechając się zalotnie.

— Nic nie rozumiem z tego, co mówisz, panie Wawrzusiu, a z teatru uciec się boję, bo cóż by na to rzekł pan ojczym, żem ich porzuciła i uciekła z obcym mężczyzną. W roku przyszłym, trzeba ci wiedzieć, 1793, mamy grać na dworze samego króla jegomości.

— Cyt, przestań tak mówić. Lepiej posłuchaj, jak bije nasz zegar południe. Biją dzwony i dzwonki jak srebrne. Słyszysz? Dwanaście uderzeń łączy się w melodię, gra i płynie nad miastem daleko. Gdzież masz taki zegar? O, wierzę, że nie ma na świecie równie pięknego, który budziłby w sercu tyle radości i nadziei. Posłuchaj, co ja ci powiem. To jest bardzo ważne, dlatego musiałem się dziś z tobą spotkać. Choć mi o tym nie mówiłaś, wiem, że komedianci wyjeżdżają dziś z miasta. Musisz im uciec, rozumiesz? Ja idę do swego „Piekła". Pracując będę patrzał przez okno, czy już przyszłaś. Jeśli nie przyjdziesz do czasu zamknięcia apteki, będę czekał na rynku przed wieżą ratuszową i będę słuchał bicia godzin naszego zegara. Będę czekał, choćby potop zalał miasto, choćby je diabli podpalili z czterech rogów. Będę czekał żywy czy umarły do wybicia znów dwunastej, nocnej godziny. Jeśli nie zjawisz się na ostatni dźwięk zegara — odbiorę sobie życie. Pamiętaj! Przysięgam ci to na grób mojej matki!

Zegar kaliskiego ratusza bił dźwięcznie wolno płynące godziny ciepłego, wrześniowego popołudnia, a w starej aptece na próżno czekał swej ukochanej młody adept sztuki leczniczej, mierząc i ważąc medykamenty.

Pod wieczór zdesperowany Wawrzek nalał po kryjomu w małą ampułeczkę żółtawego płynu, którego zabójcze działanie było mu wiadome. Ampułeczkę zakorkował, schował do bocznej kieszeni surduta, po czym poprawiwszy w zwierciadle peruczkę wyszedł szybko, tak że stary pryncypał, zamykając aptekę, musiał sam zakładać ciężkie sztaby żelazne na drzwi.

Aptekarczyk, raz i drugi obszedłszy ratusz wokoło, stanął przed frontem wieży i czekał. Przechodnie kręcili się coraz rzadziej po rynku, a mijając przyglądali mu się z zaciekawieniem. "Wzmagał się wiatr, zawijał poły surduta i nadymał suknie kobiet. Ludzie chronili się do mieszkań, a w oknach rozbłyskały mdłe, żółtawe światełka.

Zegar wieżowy, z którego każdy kaliszanin był dumny, coraz dłuższą melodią odmierzał czas, a Wawrzek stał nieporuszony na swoim miejscu i obserwował dachy, gzymsy i sztukaterię w rynku. Gdy drobne szczegóły utonęły już w mroku, począł liczyć z nudów kamienice, wymieniając każdego właściciela z osobna. A więc naliczył trzydzieści trzy domy Polaków, bogatych kupców i mistrzów cechowych, siedem kamienic węgrzynów, czyli kupców greckich, osiadłych w Kaliszu, trudniących się handlem wina węgierskiego, od czego poszło ich przezwisko. Gdy już obwiódł oczami rynek, kończąc liczenie na trzech kamienicach niemieckich, wzrok podniósł ku górze, by zacząć teraz od gwiazd, wtedy w jego rozszerzających się nagłym przerażeniem oczach odbiło się krwawe światło.

Całe wydarzenie miało się tak:

Po godzinie dziesiątej, gdy gęsta czerń nocy spowiła miasto, zmęczony całodzienną pracą woźnica wprowadził konie do stajni przy ulicy Wrocławskiej, obok kamienicy Dymitrów, i przykleił do słupa świecę. Po zwisających na pajęczynie suchych źdźbłach płomień dosięgną! znajdującej się na górze słomy i po chwili buchnęła łuna pożaru.

Ogień, gwałtownym wiatrem rozdymany, pochłonął szybko sąsiednie drewniane zabudowania, od zachodu na całe miasto się rozszerzył, aż wreszcie dostał się na rynek. Tu dopiero nabrał siły przez różnorodność wszelakiego dobra po sklepach — wosku, oliwy, tłuszczów. Pół rynku ogarnął wkrótce płomiennym ramieniem, chwytając w swe szpony naprzód narożną kamienicę Nowierskich, potem po suchych gontach sięgnął kamienicy Kwiatkowskich, Redutową zwanej, i dalej szedł rzeką ognia do bramy Piskorzewskiej, chłonąc kolejno domki drewniane aż do zamku. Uratować miasto od tak wściekłego żywiołu już nikt nie potrafił. Wiatr dął i pędził coraz dalej świetliste żagwie jak rude, diabelskie koty z dachu na dach, po oknach, po gankach drewnianych, po ozdobnie wycinanych deskach, w górę, w dół i znowu w górę, by przemienić się w czerwono-żółtą, furczącą płachtę, wiejący w niebo podarty proporzec.

Bezsilny Wawrzek, stojący w załomie muru ratusza, widział, jak od apteki, w której pracował, „Piekłem" zwanej, największy wszczął się pożar, kiedy znajdujące się tam spirytusy buchnęły racami ognia. Płonące żagwie, niesione gwałtownym wiatrem, dostały się do okna wieży ratuszowej, chwyciły się gniazd ptasich i wewnętrznych drewnianych wiązań i stropów.

Pożaru nikt nie gasił. Ostatni już ludzie spiesznie uchodzili z rynku, zabierając drobne, najcenniejsze jeno rzeczy, jakie mogli unieść na barkach, gdyż ramię ognia ogarniało teraz drugą jego połowę i wkrótce miało zamknąć płomienny pierścień wokół palącego się ratusza.

Młody aptekarczyk był już bliski omdlenia. Gorąco straszliwe i dymy zatykały dech w piersiach, piekły głowę i ręce. Było mu już wszystko jedno. Nie pragnął niczego, ni słodkiej komediantki, ni życia. Ginie jego ukochane miasto, więc zginie razem z nim. Ukucnął, skulił się jeszcze bardziej, przywarł do ściany ratuszowej i zakrył rękami oczy. Pamiętał jeno, że zaklął się na prochy matki, iż trwać tu będzie do ostatniego uderzenia zegara bijącego północ. Ale północ już pewnie minęła, pali się wieża, i ukochany zegar bić już nigdy nie będzie. Rodzice umarli, dziewczyna odjechała, nie ma więc po co żyć. Dokonało się wszystko. Pomacał ręką w kieszeni i wyjął ampułkę z trucizną. Ampułka była pęknięta, część płynu wylała się i zdążyła już wyschnąć. Ubranie i peruka poczęły się przysmalać, nieznośnie bolały oczy i piekła skóra na rękach i twarzy. By skrócić męki, podniósł Wawrzek truciznę do ust i już by ją wypił, gdy nagle zegar na wieży, wśród trzasku i szumu płomieni, począł wydzwaniać północ. Wyraźnie bije tak dobrze znaną, srebrem dźwięczącą melodię.

Okrążonego ogniem półżywego aptekarczyka chwycił płacz straszliwy, sierocy. — Jednak zegar został wierny do końca i oto wybija mu umówioną, ostatnią godzinę, do której postanowił wierzyć w ludzi.

Zegar skrzypi, zacina się, bije coraz słabiej i nagle z hukiem wali się kłębem żelastwa na rozpalony bruk z wysokiego otworu, w który wprawiły go przed wiekami zdolne ręce starych mistrzów. Lecz cóż to? W górze jeszcze słychać ostatni, dwunasty dźwięk zegarowych dzwonów.

Któż to szarpie za rękę, kto mnie podnosi ? Boże! Dziewczyna jakaś! Komediantka!

— Czary to czy cud? — woła Wawrzuś.—To dla mnie zabiło serce starego zegara, dla mnie wydało ostatni dźwięk, by mię ocalić.

— Chodź, miły, przemkniemy ulicą Piekarską. Chodź! Prędzej, prędzej, topią, leją się dzwony...! Uciekajmy...!

K.B