MILCZĄCE ŻABY

Było to dawno, bardzo dawno, tak dawno, że historia miesza się z legendą, a baśń ludowa zawiera tyle prawdy, co zmyślenia. Za sławnego panowania króla Bolesława Chrobrego, wielkiego wojownika i praworządcy, uszedłszy ze złotej Prahy, przybył do naszego kraju młody, świątobliwy biskup Woytech czyli Wojciech, Adalbertem także zwany. W Polsce przyjęto go gościnnie i z honorem. Na tronie biskupim zasiadł w samym Gnieźnie. Nie przebywał jednak długo w naszej stolicy — gorzało w nim pragnienie apostolstwa nowej wiary. Przedtem, nim wyruszył z Gniezna nad Bałtyk do pomorskiego kraju Prusów, gdzie ostał się jeszcze stary słowiański kult świętych źródeł, gajów i życzliwych ludziom bożków, postanowił odwiedzić Łęczycę i Kalisz. I tak u schyłku pewnego dnia wyłoniła się z pyłu gościńca trójka konnych.

Słońce zachodziło za kręgiem gęstych borów, gdzie niezwykły wędrowiec skierował się samotrzeć, z braćmi Gaudentym i Boguszem, ku grodzisku nad Prosną. Z sadyb podgrodzia unosiły się już z wolna dymy na odwieczerz. Z dala słychać było głosy goniących bydło do wodopoju, gdzieś jeszcze terkotały żarna, w kuźni dzwoniły młoty.

Strażnik na drewnianej wieży, osłoniwszy dłonią oczy, długo przypatrywał się jeźdźcom, po czym podniósł turzy róg i zagrał pobudkę. Głos leciał ochoczo w wilgotnym powietrzu i pobrzmiewał echem od wzgórz i lasów.

U brzegu rzeki, dokąd dobiegła droga, przybysze zatrzymali się chwilę, gdyż zdrożone konie piły chciwie. Woda w tym miejscu była szeroka i płytka.

Przebywszy bród, stanęli przed mostem- na fosie zamkowej. W otworze baszty strażniczej ukazała się głowa brodatego wojownika. Jeden z przybyłych, znać brat zakonny, gdyż był w habicie, donośnym głosem obwieścił imię i wszystkie godności wysokiego gościa.

Otwarto pośpiesznie bramę, lecz biskup nie wjeżdżał do grodu. Dopytywał o kościół, o dom boży. Ze wstydem wskazano mu przy podgrodziu dąb na wzgórzu z kamiennym ołtarzem, bowiem kaplica zamkowa była jeszcze w budowie. Tam więc, gdzie rósł stary słowiański dąb i stał ofiarny kamień, na którym od niedawna odprawiano nabożeństwa nowej wiary, skierował biskup swe kroki. Podziękował za gościnę w grodzie, gdyż postanowił nocować na wzgórzu, w dawnym świętym gaju, u stóp ołtarza. Noc szła ciepła, gwiaździsta i lekka mgła bielała wśród łąk. Cisza zaległa w dolinie, tylko od błot dochodziło kumkanie żab.

Towarzysze biskupa, srodze zdrożeni, już spali, a on sam po długiej modlitwie zdejmował pątnicze obuwie, gdy w dębinie zaszeleściły gałęzie i wysunęły się groźne, brodate twarze mężczyzn.

— Hej ty, kto jesteś i po coś tu przybył? — krzyknęli nie wyłaniając się z chaszczy.

— Jestem księdzem rzymskim i biskupem na królewskim Gnieźnie.

— German — mruknął jeden z brodaczy.

— German!—krzyknęli inni i na polanę sypnęły się kamienie. Wstał z ziemi świątobliwy mąż i wzniósł w górę pastorał — krzyż pielgrzymi.

— W imię Pana naszego Krysta, idźcie precz, ludzie bezbożni, i dajcie spocząć słudze świętego Kościoła.

— Tyś nie nasz i wiara twoja germańska! —krzyknął znów któryś i cisnął kamieniem.

— Idźcie precz, poganie, i niech was łaska Krystusowa oświeci. In nomine Patris et Filii, et Spiritus Sancti...* —postąpił dwa kroki biskup Wojciech, Adalbertem zwany.

— Czarownik, czarownik!

— Wrócą tu jeszcze nasze słowiańskie bogi, wróci mściwy Swa-rożyc pod ten dąb!

— W imię Pana Krysta...

— Nie chcemy waszej wiary! Precz z naszego grodu, precz spod świętego dębu!

— Uciekać! — krzyknął ktoś nagle.

Zaszumiało w gęstwinie, trzasnęły łamane gałęzie i trzciny. Na polanę wbiegło kilku uzbrojonych ludzi ze straży grodowej i pokłoniło się biskupowi.

— Przysłano nas z zamku z prośbą o przybycie do grodu. Tu wam nie dadzą spać pogany. Mamy ich jeszcze sporo na podgrodziu.

— Przyjdą i oni do wiary świętej —odrzekł Wojciech — wróćcie do grodu, ja ostanę w miejscu świętym.

Klęknął znów biskup i począł się modlić, a cisza zaległa wzgórze. Strażnicy cofnęli się i stanęli nie opodal na warcie.

Z ciemności, z pobliskich oparzelisk nieśmiało kumknęła żaba jedna, druga, trzecia, z oddali odpowiedziały inne i po chwili już cały chór rechotał głośno i donośnie. Widać nie dawało to spać zdrożonym zakonnikom, gdyż przewracali się niespokojnie na posłaniu.

Wzburzony był jeszcze biskup i z trudem zachowywał spokój. Przeszkadzały mu także żaby. Grały pojedynczo i chórami, kumkały i skrzeczały coraz natarczywiej z wielkich obszarów błot i wody, aż wreszcie zdało mu się, że słyszy śród tego wrzasku obelżywe słowo:

— German, German!

Zerwał się biskup Wojciech z klęczek pełen świętego gniewu. Wyprostował się dumnie, on, potomek Sławnikowiców, książąt czeskich, rycerzy i panów na Libicy, rozejrzał wokoło i głosem donośnym rzucił gniewnie:

— Zaklinam was, zamilczcie!

Mimo pogodnej nocy błysnęło w ciemności i grzmot przetoczył się po niebie. Z gęstwiny dębowych konarów zsunął się stary diabeł, co czuwa nad ludzkimi błędami, i nim o pierwszym kuropianiu wskoczył do Prosny na „diabelskim dołku", śmiał się jeszcze długo.

Święty jednak tego nie słyszał. Zmęczony kładł się spać i myślał pewnie, że rano głos żabom przywróci, lecz następnego dnia o tym zapomniał.

Jak było — nie wiadomo. Ale odtąd w Kaliszu tu, gdzie dziś jest Stare Miasto, żaby umilkły na zawsze.

K.B