KLĄTWA ŚWIĘTEGO WOJCIECHA

Nim nastał świt i ptaki powitały radosnym świrem wschodzący dzień w nadprośniańskiej dolinie, przebudził się biskup Wojciech i podniósł ciężkie od snu powieki. Ustępujący mrok przebijała srebrnymi igłami zwiernica, gwiazda poranna. A tam na północy, w nadmorskiej ziemi Prusów, czekała zbożna praca, a może i skon.

— Takim znużony, a wstać trzeba i iść.

„Dokąd, dokąd? Na zatracenie? — usłyszał głos wewnątrz siebie. — Zginiesz, szkoda twego życia. Czy pamiętasz złotą Prahę i Wełtawę w słońcu? Pamiętasz rodzinne Libice, miasta i wsie, góry i lasy, całą ziemię czeską? To wszystko możesz znów zobaczyć. Wróć!"

Zdumiał się i zadrżał święty wędrowiec.

— Któż tak myśli, któż tak mówi? To nie ja, to nie ja! —i zerwał się z ziemi.

— Pochwalony niech będzie Jezus Krystus — wyrzekł z mocą i uczuł ulgę jak tonący, gdy chwyci ręką za brzeg.

— Na wieki wieków — ozwali się przebudzeni nagle bracia zakonni.

— Na wieki wieków — powtórzyli zbrojni pachołkowie stojący na straży.

Zza traktu, zza wzgórz i borów wyjrzało ranne słońce, wyłoniło z mroku pola, lasy, mgły łęgowe i wydłużyło się na wodzie złoto-czer-wonym pasem światła.

Pielgrzymi zeszb ku rzece, obmyli twarze, ręce i nogi i wrócili na wzgórze. Tu poczęli przygotowywać się do odprawienia bezkrwawej ofiary. Z podgrodzia i grodu ciągnęli ludzie, otaczając ciasnym kołem święte miejsce.

Dwaj księża grodowi przyprowadzili z podgrodzia grupę neofitów., ludzi różnego wieku proszących o chrzest. Noefici stanęli po lewej stronie omszałego kamienia-ołtarza. Nieco w tyle pozostały straże pilnując, by który nie uciekł. Po prawej stanęli dwór i woje, dalej wierni chrześcijanie i lud z puszczy, pogański jeszcze, ciekawy widowiska.

Po chrzcie i mszy rozjaśnionej słońcem świątobliwy biskup rozpoczął kazać prawdę Chrystusowej nauki. W zastygłą ciszę padały zrazu słowa spokojne, lekkie i dzwoniące, a potem ciężały, uderzały burzą i gromem. Mówił głosem gwałtownym, żarliwym o niegodziwo-ściach, o grzechach ludzkich, o rychłej karze i końcu świata. Płomie-niała jego wychudzona twarz i gorzały oczy.

— Kajajcie się i czyńcie pokutę, albowiem bliskim jest przyjście Pana!

Ludzie w trwodze przybledli, zadrżały konary i zatrzęsły się liście do niedawna pogańskiego dębu. Nagle Wojciech urwał wpół zdania. Oczy wszystkich poszły za jego wzrokiem. Na murawie, gdzie znajdowały się jego opończa podróżna i laska biskupia, leżała tylko jedna czerwona rękawica z wyhaftowanym złotym krzyżem — drugiej było brak. W pobliżu stał człowiek o rumianej, zarośniętej zmierzwionym włosem twarzy, w której błyszczały uśmiechem małe oczka, obok zaś drugi i trzeci, dziwnie do siebie podobni, a dalej już ciżba mieszkańców podgrodzia i ludzi z puszczy.

,,Przestań kazać! Wróć! To poganie, jawni czy ukryci, ciemny tłum, zabije cię i ograbi! Patrz, ten kudłacz przysunął się bliżej i skradł ci rękawicę. Może ten, a może tamten albo ten trzeci, to ludzie źli, występni i nisko urodzeni" — szeptał mu prędko wewnętrzny głos.

Wrzący jeszcze kaznodziejską pasją, biskup krzyknął porywczo:

— Ludzie grzeszni i nieprawi! Oto gdy mówię wam słowa zbawczej nauki, jeden z was skradł mi rękawicę biskupią! Powiedzcie, litóryż to uczynił?

Cisza legła wokoło, tylko ten i ów spuścił oczy w zakłopotaniu. „Za grzechy trzeba karać. Ukarz ich" — szeptał ten sam natarczywy głos.

— Nikt z was nie ma odwagi wyznać swego grzechu ? — spytał biskup, przerywając wreszcie długo trwające milczenie. — Tedy za karę a ku przestrodze waszych pokoleń, żaden z was ani jego potomkowie nie dostąpią zaszczytu głoszenia wiary świętej, co znaczy, iż nikt z was kapłanem bożym nie zostanie!

Usłyszawszy tę klątwę wszyscy zadrżeli. Nagle nie wiedzieć skąd rozległo się donośne rżenie konia jak szatański śmiech. Ludzie zlękli się i ciaśniej zbili w gromadę. Ktoś krzyknął rozpaczliwie:

— Nieprawda, my tu niczego nie ukradli!

Na wzgórzu, zewsząd widoczny, stał biskup wyprostowany i milczący, ze wzrokiem skierowanym na północ, gdzie rzeka ginęła w lesie, a las w chmurach.

Jakoż po wyjeździe misyjnych gości rękawicę znaleziono nie opodal, wciśniętą głęboko w krzewy, a na niej, tam gdzie nie było znaku krzyża, widniał brudny ślad końskiego kopyta.

Na wzgórzu tym kaliszanie postawili drewniany kościółek, który stoi do dziś pod wezwaniem Świętego Wojciecha. Rzeźbiarz, mistrz z Gościszowic, zbudował ołtarz dla tego kościółka i wyrzezał w nim figurę świętego patrona w pontyfikalnym stroju, z jedną ręką w rękawicy, z drugą zaś obnażoną, wzniesioną ku górze.

K.B